Za grabowym żywopłotem czyli mój pierwszy dziki ogród

Moja fascynacja polską florą i ogrodami zaczęła się od dziadka Stanisława, ojca mamy. Był sierotą. Jego matka zmarła, gdy miał półtora roku. Wychowywał go sam ojciec. Marzył o tym, żeby zostać ogrodnikiem. Nawet poszedł do szkoły ogrodniczej w Tarnowie, gdzie nauczył się szczepić drzewa owocowe, ale naukę przerwał z braku pieniędzy. Przez moich pierwszych sześć lat życia mieszkaliśmy w tym samym domu, drewnianej chacie w centrum Krosna, otoczonej wysokim grabowym żywopłotem. Niby centrum miasta, ale były kury i pamiętam jeszcze mgliście krowę. Dziadek miał kilkadziesiąt arów pola, gdzie siał pszenicę i sadził ziemniaki oraz inne warzywa. Pomagałem mu wiązać snopki słomianym powrozem i młócić ziarno cepem. Jako dziecko zaglądałem do stajni sąsiadów, do komórki ze świniami, a z kolegą Tomkiem napadaliśmy na indyki wydzierając im najpiękniejsze pióra z ogona. Chciałem być Indianinem więc dziadek robił ze mną łuki z drewna orzecha i jesionu. Opowiadał mi o wczesnośredniowiecznej Polsce, gdzie robiono łuki z cisu. Znał ją z czytania książek Kraszewskiego.

Pamiętam wszędzie kurze kupy na podwórzu. Kury wyskubywał roślinność. Zostawała tylko pokrzywa żegawka, rumianek bezpromieniowy, rdest ptasi i babka większa. Dziadek nauczył mnie też robić rurki do strzelania plasteliną z bzu czarnego i fujarki z wierzby. W naszej chacie mieszkały też dwie jego starsze siostry, jedna głuchoniema stara panna, druga wdowa, emerytowana nauczycielka. Miały osobny pokój opalany kozą. Zbierały do niej chrust w ogrodzie. Zbierały też pokrzywy, które jadły z ziemniakami. Starsi opowiadali o wojnie, kiedy musieli jeść lebiodę, żeby przeżyć. Ciocia Marysia pokazała mi jak mieszać glinę i plewy, żeby zrobić mieszaninę do oblepiania uszczelnień między belkami naszej chaty.

Dziadek zabierał mnie na wycieczki. Najdalszą z nich odbywaliśmy na tak zwane Sztuki. Było to miejsce nad Wisłokiem z wielką stroną skarpą porośniętą starymi dębami i grabami. W runie rosły zawilce, cebulic dwulistne, a nawet rzadsze rośliny, o których istnieniu dowiedziałem się potem, jak na przykład tojad mołdawski. Wśród starych dębów zbierałem namiętnie skorupy ślimaków wstężyków, fascynując się zmiennością ich pasków. Przystanął raz przy pewnym krzaku wikliny o opowiedział, że zawsze się tu chował jako nastolatek, żeby podglądać kąpiące się żydowskie dziewczęta. „Były ładniejsze niż Polki, stwierdził.” Chodził się tam kąpać jeszcze, gdzieś do pięćdziesiątki. W domu nie było łazienki. Brał ręcznik i szedł nad rzekę na kąpiel, aż do listopada. Lubił pływać. Nauczył się pływać na Sztukach, jako mały chłopiec, gdy koledzy próbowali go utopić. Gdy wybuchła II wojna światowa uciekł rowerem na Polesie, żeby jak inni młodzi mężczyźni dołączyć do polskiej armii na wschodzie. Potem sprzedał rower i wrócił już pociągiem do Przemyśla. W Przemyślu w nocy przeszedł przez San, przez granicę już niemiecko-rosyjską i wrócił do domu na piechotę. Siedząc na dachu pociągu bardzo się przeziębił. Poczuł jednak, że może go wyleczyć kompot z jabłek. Dostał obsesji jedzenia tego kompotu przez kilka tygodni i wierzył, że to go wyleczyło z zapalenia korzonków.

Dziadek kochał jabłonie, szczepił po kilka odmian na jednym drzewie. Były tam Papierówki, Cytrynówki, Bukówki, Jonatany, Renety, Wilhelmy i Tyrolki. Tyrolki cenił szczególnie. Były to drobne słodkie żółte jabłka na wielkiej starej jabłoni, którą posadził mój prapradziadek. Jako dziecko zmierzyłem jej obwód na wysokości swojej głowy, miała wtedy koło dwóch metrów. Gdy mój dziadek, urodzony w roku 1920 był dzieckiem, mieli ją wyciąć bo była stara. Jednak po strasznej zimie 1929 roku jako jedyna przeżyła w sadzie. I żyła potem kolejne 80 lat osiągając wiek około 140 lat.

Jabłka leżały na strychu, owinięte sianem, a dziadek co kilku dni ściągał w zimie nową skrzynkę, tak aż do początku lutego. Ostanie były twarde i późno dojrzewające bukówki. Dziś w tym domu i ogrodzie mieszka moja siostra z rodziną. I teraz oni zostali strażnikami ogrodu pełnego starych odmian i orzechów.

Zaraz za naszym domem, na polu sąsiadów, był też wielki stary dąb. Z jego żołędzi robiłem ludziki z czapeczkami, a mama opowiadała, że jeszcze nie dawno było tam gniazdo bocianów, z którego raz nawet spadł mały bocian.

Dziadek zabierał mnie też na stawy w miejscu, gdzie dziś są galerie Eljot i Portius. W czasie Wielkanocy zbierałem po drodze bukiecik z małych żółtych kwiatów, pierwiosnków wyniosłych. „To kluczyki Świętego Piotra” mówił dziadek. Nad stawami pokazywał mi czajki i kurki wodne.

Obcinaliśmy razem grabowy żywopłot. Opowiadał mi jak z gałązek powstaje kompost. Jak krążą pierwiastki  w przyrodzie. Lubiłem zapach kompostu i gleby. Lubiłem kopać. Kiedyś wykopałem w ogrodzie małą łopatką dwumetrowy jesion. Chciałem zobaczyć jego korzenie, a przy okazji może jakiś skarb lub kości ukryte pod ziemią. W planach miałem jednak większą pracę, chciałem przekopać się na drugą stronę Ziemi. Tymczasem potem w swoim lesie nasadziłem kilkadziesiąt lip jego ulubionych drzew. Zawsze o nim myślę kiedy mijam jakąś lipę, obojętnie czy to Polska, Chiny czy Szkocja. Oprócz lipy miał też w ogrodzie orzecha włoskiego, jednego z pierwszych posadzonych w Krośnie po zimie 1929 roku, które wszystkie je zabiła. Tego najstarszego orzecha jednak już nie ma. Jeszcze jako dziecko pamiętam rosnącego na nim żółciaka siarkowego, pięknego pasożytniczego grzyba, który potem całkiem go zabił. Z dziadkiem łączy mnie też wielka sympatia do orzechów. Też je sadzę. Gdyby żył, i miał teraz 99 lat, mógłby popatrzeć na kilkumetrowe drzewa orzecha czarnego, szarego, mandżurskiego i japońskiego wyhodowane z nasion. Sam już doczekałem się orzechowych wnuków, bo drzewa, które posadziłem z orzechów jako dwudziestopięciolatek, już wydały dzieci, które też są wielkimi drzewami.

Pomyślałem o nim dzisiaj bo zakwitły bzy, kolejna z jego ulubionych roślin.

24 komentarze

  • Ewa Maria Różańska pisze:

    Dziękuję za piękny, wzruszający tekst.

  • Emilia pisze:

    Jak moje dziecinstwo pokrotce opisane jednak na moje zamilowanie do roslin i drzew nie mieli wplywu dziadkowie. Tylko jeden lubil grzyby i czeresnie

  • isia pisze:

    Piękne wspomnienia i uczczenie pamięci Pańskiego Dziadka. Fragmenty można również przypisać innym osobom, które w podobny sposób przeżyły małomiasteczkową czy wiejską rzeczywistość. Te zaułki, rośliny, ludzie i zwierzęta tkwią w pamięci długie lata i wydobywają się z niej jak te wspomnienia ciotki Leonii w Combray Marcela Prousta za sprawą magdalenki:) Dziękuję, bo i ja przypomniałam sobie zaułki dzieciństwa.

  • Dziadek… No właśnie, nie bierzemy się znikąd, my i nasze pasje.

  • Ola pisze:

    Przepiękna opowieść Panie Łukaszu!

  • Henryka Janik pisze:

    Takie wpisy są bezcenne! Niepowtarzalne historie ludzkie nie do podrobienia! Moja Babcia Franciszka stanęła mi przed oczyma i jej miotełki z perzu. Chodzenie na grzyby, maliny, jeżyny, pokazywanie ptaków, nazwy i przepowiadanie pogody z chmur. Szacunek do jedzenia, do przyrody. Piękna opowieść – czytałam ją z zapartym tchem. Co do lipy Łukaszu, czy nie chciałbyś zasadzić lipy razem z nami w Czarnolesie podczas II Pikniku Literackiego. Robimy współną imprezę – literacko-pszczelarską – w tym roku z okazji ogłoszonego przez PSCO ogłosiło rok 2019 „Rokiem Lipy” a myśmy sadzili lipy w Czarnolesie dla znanych tłumaczy w zeszłym roku!.
    https://pamietamyoogrodach.pl/bylismy-sadzilismy-lipki-rosna/ Na marginesie – w moim Ogrodzie Literackim planujemy kwietną łąkę i 150 lip. Zapraszam 13.10.2019 do Czarnolasu! https://pamietamyoogrodach.pl/przyjaciele-i-partnerzy-fundacji/

  • Małgorzata Miros pisze:

    Super historia, uwielbiam takie. Mój dziadek był leśnikiem i też pokazywał mi rośliny. Fajnie powspominać.

  • Nina pisze:

    Bozesz Ty moj, co za przepiekne wspomnienia! Zasluguja na to by je ocalic, ocalic od zapomnienia! Ten cudowny swiat naszyc Babc i Dziadkow odchodzi wraz z nami.
    I coz po nim pozostanie? Chyba nic, gdyz nas nowonadchodzacy swiat technika tumaní…

  • Sender pisze:

    Trzeba być twardym facetem, aby się nie bać okazywać taką wrażliwość w pięknych wspomnieniach.
    Gratuluję

  • krynia pisze:

    Przepiękne wspomnienia.

  • KAJA pisze:

    PIĘKNE OPOWIADANIE …! I PIĘKNE TO, CO PAN ROBI.
    Serdecznie pozdrawiam

  • Marek Motyka pisze:

    Kolejna piękna historia, brawo!

  • Mira pisze:

    Czyż nie jest ogromnym szczęściem mieć takie wspomnienia? :) Pamietam ogród moich dziadków a miałam wtedy około 3 lat, do dziś pamietam te podwórka, kwiaty, drzewa, strumyk w którym mama płukała pieluchy dopiero co narodzonego braciszka :) Bardzo bym chciała i nad tym pracuję, żeby moje wnuczęta też pokochały przyrodę i zwierzęta, żeby kiedyś miały takie szczęśliwe wspomnienia jak ja :)

  • zbigniew borg pisze:

    …dzieki za wzruszajace piekne wspomnienia … mam 75 lat i tez pamietam te czysta przyrode bez kleszczy , kwitnace łaki i to co zostało po wojnie… urokliwe zakola strumieni z czysta woda…. czyste wschody i zachody słonca , rzeskie poranki , i cieple wieczory… łza sie w oku kreci DZIAŁAJ DALEJ Z POWODZENIEM

  • Edyta (uczestniczka dwóch Twoich warsztatów) pisze:

    Wzruszyłam się. Pozdrawiam serdecznie

  • Katarzyna pisze:

    Dzięki :)

  • Martyna pisze:

    Moi Dziadkowie mieszkali całkiem niedaleko, w Dynowie…też zbierałam kluczyki(pierwiosnki).Nad Sanem rosły łozy (nie wiem jak brzmi poprawna nazwa botaniczna),a w łozach jeżyny. Obok chaty Dziadków był stary sad, a w nim papierówka i grusza, która rodziła małe gruszki. Kiedy latem zaczynały dojrzewać ,zbierałyśmy je z siostrą z trawy pod drzewem ,były twarde i niezbyt smaczne. I jeszcze inna jabłoń, na którą dziadek mówił pachniączka. Jabłka ładnie pachniały, ale były twarde.W polu, na miedzy, rosła czereśnia, miała gorzkie owoce, Dziadkowie zbierali je na zupę owocową i suszyli na zimę. Były też grzyby pieczone na blasze kuchni węglowej , Dziadek nazywał je gołąbki. Zbierał kwiaty lipy, z których robił pyszną herbatę, czerwoną w kolorze i aromatyczną. W ogródku rosła mięta, z niej też Dziadkowie robili herbatę. W sezonie jedliśmy młody bób,który Dziadek łuskał siedząc na stołku w kuchni. W ogródku Babcia pielęgnowała dalie, tam nazywane georginie. Były w różnych kolorach i różnej wielkości. Rosły też floksy i barwinek. Przestrzeń wokół była oswojona, pola miały nazwy, np: nad potokiem, w potoku, nad działem, pod działem, na porębach.Nie byłam w tym miejscu ponad 30 lat…

  • Krystyna pisze:

    Bardzo się wzruszyłam czytając tę opowieść. Nie mam swojej własnej. jestem urodzonym mieszczuchem, A jednak, gdzieś z głębi duszy ciągnie mnie na łąki,pola do lasu. Każda wolna chwile tam spedzam i zawsze mam niedosyt. Być może coś odziedziczyłam po swoich przodkach.szkoda tylko, że nikt tak pięknie nie pokazywał mi przyrody. Tym bardziej jestem wdzieczna za te piękna opowieść.

  • Regina pisze:

    Ależ piękna opowieść, czytając przeniosłam się do wspomnień o moim dziadku, już nie żyje niestety. On też był moim dziecięcym opowiadaczem bajek i opowieści o świecie roślin i ptaków. Tacy dziadkowie to skarb największy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.