Zdecydowanie preferuję wieś i lubię ciszę i spokój. Czasem jednak niespodzianie nachodzi mnie ochota na wyjazd, nawet do miasta (zwykle jest to Warszawa lub Kraków). W Warszawie mam fajną miejscówkę koło Łazienek, gdzie czuję się trochę jak na wsi. Ostatni weekend także tam spędziłem. Z soboty na niedzielę miałem sen. Śniło mi się, że byłem w knajpie, gdzie na grillu pieczono żyrafę. Grill był bardzo długi, szyja żyrafy pocięta na 20 cm sekcje. Niestety była przypalona.
Pobudzony tym kulinarnym snem przypomniałem sobie o tym, że media ostatnio mocno nagłaśniają otwarcie Hali Koszyki i postanowiłem tam się udać i dołączyć do grona warszawskich hipsterów (co kontynuowałem aż do końca dnia stołując się na Solec 44).
Popróbowałem sobie pysznych francuskich serków. Podobało mi się też to wspólne stołowanie na środku. Świetny pomysł. Siadłem sam, ale szybko dosiadł się do mnie jakiś tatuś z dzieckiem. Potem jakaś ładna Chinka (niestety po 10 min. dołączył jej mąż). Szybko skanowałem wybór 18 restauracyjek tamże usytuowanych i mój wzrok padł na napis FISH AND CHIPS. I postanowiłem zjeść po atlantycku. Oparłem się pokusie spożycia zupy laksa w uwielbianym przeze mnie Tuk Tuku i stanąłem przed owym chip shopem. Nazwy potraw były po brytyjsku, ale obsługa ubrana w niebieskie poziome paseczki, stereotypowo francuskie. Miałem straszny dylemat – zamówić omułki (moules) czy fish and chips. Zapytałem czy są moules frites, ale nie mieli… W końcu stwierdziłem, że będę paleo i wziąłem same małże. Małże jak małże, trochę smutno mi było, że nie były na winie i cebuli, tylko na mleku kokosowym i śladowych ilościach trawy cytrynowej. Trudno, stwierdziłem, kuchnia fusion. Aby dojeść zamówiłem frytki. I tu oops, roczarowanie. Sądząc po brytyjskich cenach i wystroju spodziewałem się grubych mięciutkich brytyjskich „chips”. Niestety sroooogo się rozczarowałem. Dostałem coś o smaku frytek z Mac Donalda, tylko ciut grubsze, wsypywane z wielkiego mrożonego worka, mocno upieczone, zero śladów brytyjskiego, czy belgijskiego frytkowego kunsztu. No i posolili je za mnie!!! W każdej brytyjskiej frytkarni widzi się jak sprzedawca soli i skrapia octem frytki i można samemu go zastopować w odpowiednim momencie. Tu jednak dosyć ponura pani z obrażoną miną powiedziała mi, że dadzą mi nowe niesolone. I czekałem chyba z 20 min. i w końcu dali. Zapytałem o ocet. „Co????” Odpowiedziała Pani. I już wiedziałem, że nie jestem na Wyspach i już na pewno nie zamówię tu dorsza. I zrozumiałem sen o przypalonej żyrafie.
Makłowicz by sie nie powstydził :) Uśmiałem się (i też poczułem apetyt na omułki w winie, cebuli, czosnku i zielonej pietruszce, z lampką Portady albo Chablis). I wie Pan co? Spróbuje kiedys z kurdybankiem :)
Pozdrawiam, Przemek Mieszko
Ps. dla równowagi krakowsko-warszawskiej: napuścić na nich Panią Gessler.
Ja nie jestem wrogiem Hali Koszyki (która z resztą chyba ma jakieś gesslerowskie koneksje). Bardzo mi się podobało. Mi się po prostu strasznie nie podobało to fish and chips… reszta pewnie ok.
Uśmiałam się. Apropo wolałam wcześniejsze Koszyki i ich pyszne frytki z dyni:(
Świetne. Mnie to z kolei z mojej pustelni, bo życie pustelnika jest moim ulubionym, ciągnie czasami do miasta na słodkie. Upodobałam sobie lody i testuję lodziarnie. Latem wygooglałam, na przykład najlepszą lodziarnię w Międzyzdrojach i najadłam się wstydu, bo moi goście z Twoich stron nie chcieli nawet zjeść lodów do końca. Niestety nie pamiętam nazwy.
Przedwczoraj też skusiłam się na lody, tym razem w Szczecinie, Fabryka Lodów: po minach klientów wywnioskowałam, że pycha, dają wielkie porcje i ogólnie fajny klimat. Trochę załamały mnie hipsterskie nazwy, znalazłam jednak orzechy włoskie i zapowiadało się dobrze…….Żyrafa. Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się wpis blogowy Pani Różańskiej, która z przejęciem tłumaczyła, że w cukierniach jest słodko, bo cukier po prostu tani jest. To te lody właśnie takie były. Cukier z cukrem. Aniel dała swoją porcję kotu ale nie chciał zjeść.
Jedyne fajne lody to jadłam w Składzie Towarów Wiejskich pod Warszawą. No i jak sama robiłam kiedyś zimą, bo latem nie robię z braku lodówki.
Ja też mam czasem ochotę na loda!
Pyszne lody jadam latem w Czaplinku, w małej prywatnej wytwórni robią różne cuda z naturalnych składników , rewelacja !
Czytało mi się lepiej niż powieści Paula Coelho, chcę więcej…
A lody, smak śmietankowy z Bań Mazurskich, jak z dzieciństwa lody w wafelku polecam
coś się wszystkim ten post podoba…
Ah ta żyrafa! Jaka ze mnie szczęściara, byłam tam i również miałam chwilowe zwątpienie; czy aby napewno to będzie trafny wybór, co bądź – jesteśmy w Polsce, w Warszawie- daleko od morza i oceanu! Jakie zdziwienie mnie ogarneło jak ujrzałam wpis o mleku kokosowym! Mi podano je zaś właśnie na białym winie !! z cebulą i bagietką, posypane zieloną natką, w fikuśnym emaliowanym naczynku i musze przyznać – były pyszne. Ah szkoda, że nie spotkaliśmy się tam tego samego dnia; z chęcią zamieniłabym kilka miłych słów, a frytki to tuczące bestie wszędzie takie same! ;)
Az sie dziwie ze ten tuk tuk tak uwielbiany (ok, post z 2016 wiec moze poczatek byl niezly). Hala Koszyki to to dosyc przykre miejsce gdzie poza hipsterami z paskudnymi tatuazami i piercingiem, turystami i „to see and be seen” normalni ludzie nie przychodza. Hala koszyki to nastepny twor jakichs banksterow ktorzy dostali w spadku kamienice i prawa do roznych budynkow w moim miescie, zrobili jakas pseudo hale targowa na modle tych z zachodu Europy. Mam nadzieje ze kiedys to padnie…
dużo jest w tym prawdy co Pani pisze, ale nie byłem tam dawno, wolę halę Gwardii